Czy amplituner to przeżytek?

Wśród moich znajomych nie brakuje elektronicznych gadżeciaży, zazwyczaj mają duże, płaskie telewizory, często najnowsze konsole, itp. Teraz naszła mnie refleksja, że nie znam nikogo, kto oprócz sprzętu wideo miałby sprzęt audio lepszy niż soundbar. Zastanawiam się dlaczego? Czy dźwięk nie jest ważny? Czy może chodzi o to, że rozmieszczenie pięciu, sześciu czy ośmiu głośników, pociągnięcie do nich kabli jest problematyczne? A może po prostu jestem starej daty i teraz amplitunery, kolumny głośnikowe i cała sfera audio to fetysz audiofilów?

Ja audiofilem się nie czuję, oglądając film lub grając w grę lubię usłyszeć dźwiękowe efekty przestrzenne i poczuć jak dudni bas. Muzyki czy nawet radia też przyjemniej słucha się z głośników większych niż pudełko od zapałek.

Walutowa karta prepaid Cinkciarz.pl

Dolarową kartę przedpłaconą kupiłem do cinkciarza, żeby płacić w amerykańskich sklepach (głównie Amazon.com) unikając podwójnego przewalutowania i bankowych kursów walut. Chociaż cel ten osiągnąłem to jednak karta nie do końca spełniła moje oczekiwania.

Największym rozczarowaniem okazało się zasilanie rachunku karty. Założyłem, że skoro karta jest sygnowana logiem Cinkciarz.pl to zasilenie rachunku karty z tegoż serwisu będzie się odbywać natychmiastowo. Nic bardziej mylnego. Od złożenia zlecenia do zaksięgowania wpłaty w mBanku, który obsługuje moją kartę, może minąć do 24 godzin. W praktyce oznacza to, że zakupy trzeba planować z wyprzedzeniem albo stale trzymać na rachunku karty odpowiednia kwotę. To trochę kłóci się z moim wyobrażeniem o kartach prepaid, których największą zaletą jest to, że nie da się z nich nic ukraść, bo doładowuje się je na konkretny zakup.

Konsekwencją czasu księgowania wpłat jest to, że z karty nie można skorzystać od razu po jej otrzymaniu. Karta jest bowiem aktywowana dopiero po zaksięgowaniu pierwszego zasilenia. Ja wybrałem się na zakupy od razu po rozpakowaniu karty. Wprawdzie wysłałem środki na rachunek karty, ale nie zostały one zaksięgowane na czas i Amazon poinformował mnie, że są problemy z płatnością wybrana kartą. Jak sądzę, wielu właścicieli tych kart mogło popełnić podobny błąd, bo przy wykonywaniu zasilenia nie ma żadnego komunikatu jasno określającego kiedy operacja zostanie wykonana.

Ostatnią wadą związaną z obsługą rachunku karty jest to, że nie ma prostego sposobu na przelanie dolarów z karty na moje konto. Można skorzystać z polskiego bankomatu żeby wypłacić złotówki, co jest oczywiście bez sensu; można skorzystać z zagranicznego bankomatu, który wypłaca dolary, co ma więcej sensu, ale i tak obciążone jest prowizją; w końcu można poczekać na wygaśniecie karty – wtedy pozostałe środki zostaną przelane na wskazane przy rejestracji karty konto. Żaden z tych sposobów nie nadaje się do częstego manewrowania saldem karty.

Drobiazgiem, który również może być zaklasyfikowany jako mankament jest fakt, że ważność karty to niecałe dwa lata. W moim wypadku różnica wynosi trzy miesiące, ale jeśli mBank lub Cinkciarz.pl zamawiają karty na zapas to komuś może trafić się karta z jeszcze krótszym terminem przydatności.

Oczywiście karta walutowa Cinkciarz.pl ma również zalety. Przede wszystkim transakcje walutowe wykonywane są bez przewalutowań. Walutę na rachunek karty można kupować po korzystniejszym niż bankowy kursie. Karta przedpłacona od cinkciarza może być także tańsza w eksploatacji niż bankowa karta do rachunku walutowego ponieważ płaci się za nią jednorazowo tylko 15 zł i przez kolejne (niecałe) dwa lata nie ma innych opłat (rocznych, miesięcznych, za brak wymaganego obrotu albo za brak wymaganej liczby transakcji).

W moim wypadku zalety cinkciarskiej karty przeważają nad jej wadami, jednak dla innych klientów z innymi priorytetami bilans może wyglądać inaczej. Dlatego warto znać zarówno wady jak i zalety, żeby podjąć odpowiednią decyzję. Mam nadzieję, że ten wpis to ułatwi.

Weekend w Brukseli

Miniony weekend spędziłem z Kariną w Brukseli. Wycieczkę uważam za więcej niż udaną, a bez fałszywej skromności dodam, że duża w tym zasługa dobrego planowania. Poniżej garść luźnych uwag i sugestii, które mogą się przydać komuś, kto chciałby sobie urządzić podobną wycieczkę.

Tanie latanie

Mój pierwszy lot Ryanairem okazał się niespodziewanie… zwyczajny. Po lekturze opinii w internecie obawiałem się, że ludzie będą wskakiwać do samolotu oknami, wpychać się na nie swoje miejsca, grillować między fotelami, słowem Sodomy i Gomory ze skrzydłami albo latającego odpowiednika „Słonecznego” Koleii Mazowieckich. Tymczasem okazało się, że choć samolot był wypełniony chyba do ostatniego miejsca, a pasażerowie uformowali pokaźną kolejkę na długo przed ogłoszeniem boardingu to wejście na pokład odbyło się bez ekscesów. Wprawdzie na moim miejscu usiadła jakaś miła starsza pani, ale tylko dlatego, że nie wiedziała, że na karcie pokładowej ma wydrukowane miejsce. Grzecznie jej to wytłumaczyłem i problem był rozwiązany. Fotele, a i owszem, nie odchylają się, miejsca jest co najwyżej akuratnie, za bułę i napój trzeba zapłacić, a film sobie zorganizować we własnym zakresie, ale przez dwie godziny można znieść takie niedogodności, tym bardziej, że bilet był dwukrotnie tańszy niż na pendziolino do Krakowa. Po stronie plusów należy zapisać też dogodne godziny wylotów na weekendowy wyjazd: wylot w piątek o 9:20, powrót w niedzielę o 18:25.

Dojazd

Ryainair ląduje lotnisku Charleroi, takim belgiskim Modlinie (choć wielkością bliżej mu do Okęcia). Wygodne połączenie z Brukselą zapewnia linia autokarowa. Bilety najlepiej kupić przez internet, będą wtedy kosztowały przynajmniej o 3 € od łebka taniej, co przy dwóch osobach w obie strony da ok 50 zł oszczędności. Oszczędza się też czas, bo wprost z samolotu można wsiadać do autokaru.

Nocleg

Poszukiwania noclegu rozpocząłem od Airbnb, ale okazało się, że w obrębie starego miasta taniej można spać w hotelu. Wybrałem hotel Saint Nicolas, dwie minuty spacerkiem od Wielkiego Placu i rzut beretem od stacji metra Bourse. Miejscówka jest świetna jako baza wypadowa do korzystania z brukselskich atrakcji, zarówno za dnia jak i w nocy. Trzeba mieć jednak świadomość, że położenie może być też wadą, hotel stoi przy ruchliwym deptaku, a centrum Brukseli żyje do późnych godzin nocnych.

Zwiedzanie

Na zwiedzanie Brukseli warto uzbroić się w Brussels Card czyli kartkę (bo dostajemy ją jako wydruk A4) dającą wstęp do 30 muzeów (w tym tych MSZ najciekawszych) i zniżki w innych miejscach (np. Atomium). Biorąc pod uwagę, że wstęp do muzeum kosztuje przeważnie od 6 do 10 € to zakup karty się opłaca. Ja kupiłem takową na 48 godzin, aktywowałem w piątek po południu o korzystałem aktywnie aż do wyjazdu w niedzielę.

Brussels Card ma też opcję korzystania z dwóch autobusowych linii turystycznych, ale ja wybrałem komunikację miejską. Bruksela ma znakomity zbiorkom, do większości interesujących mnie miejsc dojechałem prawie pod drzwi. Opłaca się kupić bilety na 5 lub 10 przejazdów ew. na 48 godzin. Niestety trzeba się przyzwyczaić do aromatu uryny na stacjach metra.

Google Maps dobrze sprawdza się w nawigowaniu po Brukselii z buta, ale sugestie dotyczące używania zbiorkomu bywają nietrafione. Mapę Brukselii zapisałem w telefonie, ale z myślą o Google Maps wykupiłem pakiet 100 MB transferu w roamingu. Pod koniec weekendu okazało się, że wykorzystałem go nieco ponad 30 MB, z czego tylko mała część przypadła na Mapy.

Manneken pis to oczywiście punkt obowiązkowy, choć tak po prawdzie nie ma co oglądać. Ciekawsze jest to, że w ramach równouprawnienia od 1987 Bruksela ma też siusiającą dziewczynkę czyli Jeanneke pis. Jest jeszcze trzecia siusiająca rzeźba – Zinneke pis czyli pies. Do kompletu brakuje jeszcze kota.

Zinneke pis

Z kolei Atomium na żywo robi większe wrażenie niż się spodziewałem. Niestety swoje trzeba odstać w kolejkach, w deszczowy niedzielny poranek czekaliśmy blisko godzinę.

Atomium

Belgia stoi komiksem, nic więc dziwnego, że muzeum komiksu jest na wypasie. Stała ekspozycja pokazuje historię komiksu, proces jego powstawania od pomysłu do gotowego albumu, różne style i gatunki i całą masę ciekawych eksponatów. W czasie mojej wizyty ekspozycję czasową stanowiła wystawa poświęcona Thorgalowi oraz osobna poświęcona Grzegorzowi Rosińskiemu. Moim zdaniem to najciekawsze muzeum, które odwiedziłem w Brukseli.

Podobne wrażenia oferuje MOOF czyli muzeum figurek kolekcjonerskich. Figurki to nie mój konik, ale miło się je oglądało. Oprócz figurek sporo miejsca poświęcono komiksom i filmom animowanym powstałym w Belgii. Bardzo fajnie bawiłem się przy starych konsolach z grami na podstawie komiksów o Asteriksie i Obeliksie.

MOOF

MOOF

Muzeum piwa brzmi ciekawie, ale jego oferta ogranicza się do projekcji umiarkowanie interesującego filmu i degustacji piwa.

Ciekawsze jest muzeum czekolady, a zwłaszcza pokaz robienia pralinek belgijskich. Oczywiście jest też degustacja.

Muzeum zabawek wygląda i pachnie jak mieszkanie patologicznego zbieracza. W sumie nic ciekawego, ale fajne jest to, że dużą częścią eksponatów można się bawić, a dzieciaki, które widziałem w muzeum miały z tego wielką frajdę.

Bardzo podobało mi się w Auto World. Mają tam dużą kolekcję zabytkowych samochodów, choć najdłużej przyglądałem się youngtimerom takim jak Honda NSX i specjalistycznie przygotowanym samochodom wyścigowym. Karinie, która jest umiarkowaną fanką motoryzacji, też się podobało, więc warto tam się wybrać.

Auto World - japońskie supersamochody

Auto World

Jedzenie

W Brukselii należy zjeść frytki i gofry. W pobliżu hotelu jest kanciapa z frytkami, która, jeśli wierzyć nalepce przy drzwiach, jest przez kogoś tam polecana. Potwierdzam, że fryty z sosem andaluzyjskim mają tam dobre. Po sąsiedzku jest kanciapa z goframi i churrosami, takoż smacznymi. W okolicy jest jednak pierdyliard podobnych kanciap, możliwe, że lepszych lub bardziej znanych. Z drugiej strony nie polecam belgiskiego McDonald’sa czyli Quicka. Co by nie mówić o Maku to paszę mają tam smaczną, a lokale czyste. W Quicku dostałem kanapkę, która wyglądała jakby w celu podgrzania ktoś na niej usiadł, do podłogi prawie się przykleiłem, a na koniec musiałem szukać kosza na śmieci, który nie był przepełniony.

Podpisywanie dokumentów profilem zaufanym w PUE ZUS

Ilekroć próbuję cokolwiek załatwić przez Platformę Usług Elektronicznych Zakładu Ubezpieczeń Społecznych czuję się jakbym próbował wbić gwoździa starą skarpetą – może i da się to zrobić, ale na pewno nie jest to łatwe ani wygodne. Zupełnie jakby ZUS chciał odstraszyć ludzi od załatwiania spraw online.

Teraz próbowałem złożyć deklaracje ZUS ZWUA i ZUS ZUA. O ile wypełnienie deklaracji przez kreatora było w miarę łatwe (oczywiście przez Firefoksa, bo wbudowana w Chrome’a wtyczka Flash jest nieobsługiwana), o tyle próba wysłania deklaracji kończyła się fiaskiem. Na ekranie pojawiał się kręcioł, Java odpalała jakiś SZAFIR SDK instalator i mogiła. W akcie desperacji spróbowałem całą operację przeprowadzić z komputera z Windowsem. Tutaj sytuacja była o tyle lepsza, że wyskoczyło okno podpisywania dokumentów podpisem elektronicznym. To naprowadziło mnie na właściwy trop: mimo, że do PUE loguję się przez profil zaufany ePUAP i mimo, że jako ubezpieczony podpisuję dokumenty rzeczonym profilem zaufanym to w ePłatniku domyślnie włączone jest podpisywanie dokumentów podpisem elektronicznym. Żeby to zmienić należy w zakładce Płatnik wybrać w menu po lewej Ustawienia, a następnie Ustawienia konta. Tam należy wybrać „Sposób podpisywania dokumentów w aplikacji ePłatnik” jako „Podpis profilem zaufanym ePuap”.

ZUS PUE podpis